czwartek, 1 marca 2018

Książko-post lipiec/sierpień 2017

Wakacyjne wyjazdy mocno ograniczyły mi przeczytane lektury, aż trochę wstyd, że przez dwa miesiące weszły tylko dwie książki. Mam wrażenie, że liczba wyjazdów, aż tak bardzo tego nie usprawiedliwia i chyba udzieliło mi się hm... swobodne zażywanie beztroski.


1. "Zabobon rozwodu" Chesterton.  Dawno nie było żadnego Chestertona prawda? A no to dlatego, że nasz romans był bardzo płomienny (dał owoce w postaci licencjatu i magisterki), jednakże wypalił się i na dzień dzisiejszy są to już tylko pogodne wspomnienia minionej przygody. Niemniej sporo się od niego nauczyłem, cały czas bardzo cenię ten styl formułowania argumentów, no i są też kwestie w których zawsze będzie nam po drodze. Tak właśnie jest z antykapitalizmem, który ważnym elementem chestertonowskiej myśli dotyczącej rozwodów - zrobiłem w tym miejscu małą woltę, bo on on sam ten wątek ukrywa w książce bardzo długo, żeby ujawnić dopiero na końcu. Dobry trik pisarski, no ale Gilbert zawodowo zajmował się pisaniem (80 książek na koncie, hoho).




Dla Chestertona podstawową jednostką zdolną przeciwstawić się opresji kapitalistycznemu systemowi wyzysku społecznego jest rodzina. Odmalowuje on wizje trochę naiwną i romantyczną wizje, niemniej jest to całkiem wartościowy sojusznik, bo ładnie wypunktowuje ciemne strony brytyjskiego kapitalizmu z przełomu XIX i XX wieku. Żałuję, że książkę zostawiłem w innym mieście, bo cytowałbym, no ale musicie zadowolić się moją relacją. Tak więc jeśli chodzi o samą finałową myśl, to interesująca, co prawda rodzinę w jego rozumieniu, czyli związek kobiety i mężczyzny plus dzieci etc ja sam mógłbym podmienić na inne, mocno związane z sobą wspólnoty ludzkie, czy to około rodzinne ale w innych układach, czy może oderwane od aspektu rodzinnego, jednakże zwrócenie uwagi na alienacje i trudność sprawczego działania jako pojedynczy atom jest cenne. 


No ale ten antykapitalistyczny wątek dzieje się w finale, a co wcześniej? A no Chesterton snuje rozważania, że rozwód jest zabobonem, ponieważ jako taki nie istnieje, gdyż ślub, który zostaje złamany, nie został zawarty ze szczerą intencją, zrozumieniem etc czyli ślub jest albo doprowadzony do końca, albo już wcześniej zawierał w sobie jakąś skazę, która odbierała mu jego status. Przy czym pisząc o ślubach nie ma on na myśli tylko i wyłącznie sakramentu małżeństwa, tylko chodzi tam też o śluby z rodzaju jakichś rycerskich ślubowań, coś ala Zbyszko z Bogdańca i trzy pawie pióra dla jego ukochanej. Jego koncepcja opiera się na bardzo mocnej wyobrażonej wizji romantycznego średniowiecza, w którym wszystko było osnute na chrześcijańskich zasadach, romantyczni ludzie podejmowali szaleńcze śluby, których dotrzymywali za wszelką cenę etc etc. Brzmi to jak opis jakiegoś lajtowego, trochę kiczowatego crpga high fantasy, a jednak jest to fundament pewnego światopoglądu. No i tu zaczyna się nasz intelektualny rozbrat, ale ja nie o tym miałem pisać. 

Więc jak to jest z tym zabobonem rozwodu? Konserwatywny tekst, z którego bardzo mocno bije scementowana i zamknięta wizja rodziny, związku, małżeństwa etc chciałoby się powiedzieć mannheimem, że jest są to definicje czysto ideologiczne, na usługach dominującego systemu społecznego. Na szczęście Chesterton, to Chesterton i wszystko to opisuje lekkim piórem oraz z humorem, więc w lekturze przyjemne, nawet jeśli z zupełniej odległej mi opcji ideologicznej. Zgadzamy się z tym, że kapitalizm rozbija relacje społeczne, że warto temu zapobiegać, mamy inny pomysł na metody, ale nie wykluczają się one, aż tak bardzo.

Czy warto czytać? Można się zapoznać, żeby poszerzyć spektrum opinii o konserwatystę, który nie jest betonem, jakich wielu we współczesnych mediach. Jeśli komuś taki punkt widzenia jest bliski, to przeżyje prawdopodobnie przyjemną intelektualną podróż, zaś jeśli jest komuś odległy, to również będzie to przyjemna intelektualna podróż, choć może być okraszona pewną dozą irytacji, że no ale jak to, czemu on tak gada i co to za reakcyjne poglądy - mnie taka doza irytacji doskonale motywuje do pracy twórczej (co też luba często mi przypomina, podkreślając, że jej ulubione książko-posty to te w których coś ostro krytykuje), więc może i kogoś z Was to zainspiruje? 


2. "Pro. Odzyskajmy prawo do aborcji" Katha Pollit.  A to w kontraście do Chestertona. Aborcja dla wszystkich! Bardzo udana książka, do której sięgnąłem żeby poukładać sobie w końcu porządnie poglądy na sprawę. Wcześniej już miałem zdanie, jakieś dane i pomysły, jednakże była to raczej mgławica, która swobodnie sobie płynęła i bardzo żywo oraz elastycznie reagowała na to co działo się wokół, a przy pomocy tej lektury i pracy własnej w końcu wszystko się ułożyło w jakiś, mam nadzieję koherentny, system, który sobie powoli ewoluuje, ale ma już ramy i konkretny kierunek (też tak macie, że mija trochę czasu i książek zanim ustalicie konkretne, mocne zdanie na jakiś temat?)

Książka ma na celu omówienie aborcji, jej współczesnej historii, losów w sądownictwie, przebiegu samego procesu, konsekwencji prawnych/zdrowotnych/psychologicznych/społecznych itd itd przewodnik po aborcji jak te różne wydawane przez KryPe w których macie wszystkie podstawowe informacje, żeby się orientować, móc błyszczeć na afterach po demonstracjach i mieć fundament do dalszej pracy badawczej.


Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej
Tak wygląda przykładowy przewodnik KryPy

Dzięki temu Pro była doskonała do celu jaki przed nią postawiłem. Dowiedziałem się, że ciąża i poród są o wiele bardziej ryzykowne dla zdrowia/życia aniżeli aborcja przeprowadzona w bezpiecznych warunkach. Jakie są procedury, które przed aborcją w niektórych stanach USA muszą przejść kobiety, z czego one wynikają i dlaczego są poniżające. Poznałem ceny zabiegów i kwestie dostępności klinik i geeez Stany Zjednoczone to wielki kraj, wszędzie daleko, a jak się nie ma pieniędzy, to przekichane, ale na szczęście dowiedziałem się też o istnieniu czegoś w rodzaju stowarzyszeń opłacających kobietom częściowo podróż i zabieg. Chociaż tyle.

Z mało przyjemnych rzeczy poznałem sprawę Savity Halappanavar, która zginęła z powodu odmowy przeprowadzenia aborcji. W książce było jeszcze kilka podobnych przykładów, ale ten najbardziej mnie poruszył i dał do myślenia. Zresztą dużo tam jest takich życiowych i powszechnych przykładów.

Główna myśl autorki jest taka, że zakaz aborcji związany jest z dyscyplinowaniem seksualnym kobiet. Że ciąża ma być nieodwołalną karą za seks, widmem, które wisi nad każdą kobietą i w przypomina jej cały czas, że jej wolność podejmowania decyzji, plany na przyszłość i zamierzenia są bardzo kruche, że w każdej chwili mogą zostać roztrzaskane. Dodając do tego wszystkie ryzyka zdrowotne związane z ciążą, porodem oraz chorobami płodu, jest to bardzo dużo straszak. No bo biorąc pod uwagę skalę przemocy seksualnej, to taki całkowity zakaz aborcji, brzmi dla mnie jak ogromny stres.

Kupować, wypożyczać, czytać, legalizować aborcje.


Zdjęcie pochodzi z okładki Wysokich Obcasów, a pożyczyłem je ze strony: http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/wysokie-obcasy-aborcja-jest-ok-wojciech-krzyzaniak-to-skandaliczne-haslo-jest-skutkiem-zamkniecia-sie-redaktorek-we-wlasnym-srodowisku





Klasa pomocników nie może stworzyć tego typu ideologii, którąby przyjąć mogła klasa panów, ponieważ pierwsza zajmuje się raczej sprawami drugich, aniżeli własnymi interesami. Ideologia jej nabiera charakteru porad, dawanych przez prawników, historyków lub uczonych na temat zagadnień, które się im przedstawia do rozstrzygnięcia. Ażeby sobie taką pracę ułatwić, należy wszystko przeprowadzić w sposób szkolny; i dlatego we Francyi każda opinia stała się zależną od abstrakcyjnych formuł, od ogólnych teoryi, od filozoficznych poglądów. Ten sposób rozumowania nie odpowiada zupeł­ nie ludziom, zajmującym się własnymi interesami, którzy też stosują zwykle swój sposób działania, do warunków rozsądku i do osobistego doświadczenia. 

środa, 21 lutego 2018

Książko-post czerwiec 2017

Czerwiec to dominacja literatury filozoficznej. Co prawda średnia mi spadła, ale jakościowo przeczytane rzeczy były naprawdę srogie, więc mogę sobie to wybaczyć.


1."The penguin and the leviathan: how cooperation triumphs over self-interest" - Yochai Benkler. Książeczka o bardzo długim tytule, ładnej okładce i super treści. Autor zajmuje się w niej zagadnieniem kooperacji i egoizmu, na wielu przykładach, począwszy od graczy, przez rybaków na poławiaczach krewetek kończąc. Jego idea jest taka, że nie ma czegoś takiego jak naturalne skłonności do jednego czy drugiego typu pracy, najważniejsze są warunki w których umieszcza się uczestników relacji, a oni na ich podstawie przyjmują konkretne zachowania. Jako przykład przytoczę moje ulubione badanie z książki, dotyczące nazwania i sposobu zaprezentowania gry w której uczestniczyli badani. Obie gry miały takie same zasady (podobny do dylematu więźnia) tylko miały inną oprawę i nazwę, jedna była czymś w rodzaju Wilki z Wall Street, a druga opowiadała o zarządzaniu wspólnie miastem. Te same zasady, dwie różne oprawy, dwa różne style gry. Benkler powołuje się w tamtym miejscu na Frame Analysys Goffmana.

(...) If you know the other person believes they are playing a "Community game", you might expect them to cooperate; then you might be more willing to take the risk of cooperating as well (even assumption you're not the kind of person who is out for yourself, you don't want to be taken for the sucker either).

Tak to ładnie podsumowuje Benkler.



Autor również zbiera w książce pokaźną pule przykładów na zalety wynikające z kooperacji, chociażby zawartego już w tytule Linuksowego pingwina, ale też Wikipedie, stowarzyszenia działające na rzecz praw pacjentów, strony internetowe skupiające cierpiących na rzadkie choroby (działające jako grupy wsparcia i doradztwa), podaje przykład policji w Chicago, której działania zyskały na skuteczności po wprowadzeniu regularnych spotkań z mieszkańcami i wspólnych naradach dotyczących podejmowanych działań. Wymienia także skuteczność akcji crowfundingowych, wspierania artystów poprzez kupowanie ich dzieł bezpośrednio, bez uczestnictwa pośredników i skuteczność systemu "pay what you want".

Mnie przykłady podawane przez Benklera i w ogóle idea jego książki jak najbardziej przekonują. Nie jest to zresztą nic wielce rewolucyjnego, chyba? No jeśli ktoś jest "darwinistą społecznyn", neolibkiem czy innym takim, to rzeczywiście może to być chwytające za serce, ale nie w odruchu "oh jak miło", tylko raczej "mam zawał!". Niemniej, jeśli komuś nieobce są ludzkie odruchy, to The Pungin and Leviatan są dobrym uzupełnieniem przemyśleń, dobrą bazą konkretnych przykładów, naukowych badań i co najważniejsze dla mnie odnośników do innych książek oraz badaczy tego zagadnienia. Na koniec cytacik:

I've hoped to show, by cutting through the breadth of scientific and observational evidence now available to us, that we aren't suckers or naive idealists when we trust, or reciprocate trust. Adn along the way I've hoped to show how cooperation triumphs self-interest -maybe not all the time, for everyone, but far more consistently than we've long thought.



2. "Społeczeństwo bez szkoły" - Ivan Illich.   Na początek opisu wrażeń z lektury muszę Wam się do czegoś przyznać, otóż bardzo długo myślałem, że ten tekst popełnił trochę inny Illich, a dokładniej, to Włodzimierz Ilijicz Uljanow i byłem bardzo zaskoczony kiedy w bibliotece dostałem jakiegoś Ivana Illicha. Potem zaskoczeniu nie było końca, ale to już z powodu samej treści książki





Plik:Bundesarchiv Bild 183-71043-0003, Wladimir Iljitsch Lenin.jpg

Tak wygląda Włodzimierz Illijicz 

Ivan Illich.jpg

A Ivan Illivch wygląda tak

Autor bierze na celownik współczesną szkołę i oświatę (pisane w latach 70, ale chyba u nas za wiele się nie zmieniło), nie zostawiając na niej suchej nitki. Zaczyna z grubej rury, bo od krytyki instytucji w ogóle, jako tworów, które pierwotnie stworzone przez i dla człowieka, wyrwały się spod jego władzy i tego człowiek zmuszony jest żyć dla nich i według ich zasad - czysty Kafka! Najważniejsze jednak dla jego rozważań jest jednak środowisko szkolne. Jak pisze:

Szkoła - specyficzny dla danego wieku, związany z nauczycielem proces wymagający obecności w pełnym wymiarze godzin i wypełniania programu


I odnosi się do instytucjonalnego zniewolenia zarówno uczniów jak i nauczycieli, których relacje krępowane są poprzez siły, żywioły w ogromnym stopniu od nich niezależne.

Jest tam sporo uwag dziś już powszechnych, automatyczne wkuwanie programu, oderwanie biegu szkolnego od indywidualnych zainteresowań i pasji ucznia, nauczyciel już nie jako przewodnik a urzędnik wykonujący określone zadania etc etc. Z rzeczy mniej oczywistych, to Illich krytykuje szkołę jako współczesną formę systemu stanowego, nadającą status arystokracji osobom z odpowiednim dyplomem (prywatne, prestiżowe, drogie uczelnie), a im gorszy dyplom, tym niższy stan, aż do bez-dyplomowego chłopstwa. Jest to krytyka systemu, który nie jest po prostu obiegiem osób dokładających starania dla zdobycia wykształcenia i osiągających z tego powodu korzyści, a raczej floydowskim przycinaniem do standardów, które po wsparciu kapitałem kulturowym oraz finansowym rodziny daje status arystokraty.

Miałem szczęście, że przed przeczytaniem książki usłyszałem o niej na zajęciach akademickich, od razu w formie krytycznej - Illich krytykuję szkołę jako wykształcony pisarz, filozof, który ma już pewną pozycję, a pozostaje jeszcze spora część mieszkańców świata, którzy poprzez kapitalistyczny system relacji relacji społecznych, wypchnięci na jego peryferie nie mają innego wyjścia jak przejść długą drogę edukacji żeby mieć bezpieczny dostęp do dóbr. Inaczej rzecz ujmując: będąc mieszkańcem jakiegoś rozdartego wojnami i biedą państwem, w celu poprawienia swojego losu można: pozostać w kraju z bardzo ciężko sytuacją, próbować się przedostać się jako uchodźca do Europy i tym samym ryzykując śmiercią po drodze i status człowieka drugiej kategorii na miejscu, bądź uzyskawszy odpowiednie wykształcenie wyjechać (drenaż mózgów). To oczywiście uproszczony model i nie posądzajcie mnie o coachingowanie mieszkańców krajów trzeciego świata (Chcieć to móc! Po co umierać na malarie, skoro można zostać neurobiologiem i produkować wzmocnione pasze w Teksasie! Wstań i w trzech prostych krokach zmień swoje życie.), ale zasadę mam nadzieje widać dosyć wyraźnie, jeśli jestem z grupy uciskanej, pozbawionej statusu, to muszę go sam wytwarzać.

Illich to dobry rebel, który miał ciekawy pomysł na świat. Potrafił dokonać konkretnej obserwacji, analizy i wyznaczyć program działania, który nie przetrwał próby czasu, internetu i wyzwań współczesnej edukacji, niemniej jego pierwsze dwa kroki nadal pozostają aktualne, skłaniają do myślenia i dobrze by je byłoby uwzględniać w wykształceniu nauczycieli. No ja jeśli będę miał taką możliwość, to uczniom z chęcią o niej opowiem.

3. "Rose Madder" King.  To się nazywa ostre otwarcie! Z braku zajęcia wypożyczam książkę z biblioteki, bez żadnego wstępnego wywiadu, siadam na ławce, czytam i jebs kamieniem fabularnym na twarz. Przemoc domowa, maltretowana kobieta, poronienie - pierwszych kilka stron, opisuje przerażające sceny. Byłem nieźle poruszony tym co tam przeczytałem i rozważałem, czy by nie porzucić lektury, no ale za chwilę główna bohaterka ucieka od swojego męża kata, żeby rozpocząć nowe życie, z dala od potwora, no i zostałem, co mnie bardzo cieszy, bo książka jest super.

book cover of Rose Madder

King bardzo wyraziście i przekonująco opisuje na kartach powieści, to co się działo w umyśle uciekającej od męża Rosie. Panika, przerażeniem przypadkowość wielu decyzji, poszukiwanie jakiejś przyjaznej osoby, co doprowadzana ją do bezpiecznej przystani. Historia jej małżeństwa, przeradzającego się w koszmar, też jest realistyczna, zaś opisy jej domowego życia... no cóż, uh, są takie jakie powinny być czyli bardzo nieprzyjemne, duszne i aż chce się samemu ukatrupić jej męża. Męża, który jest policjantem, co trochę kliszowo, ale pozwala wzmocnić gęstą atmosferę, bo przecież koleguje się z policjantami, kiedy na niego doniesiesz, to nikt ci nie uwierzy, a kiedy rusza za nią w pościg, to może sobie pozwolić na więcej. Jest to jednak postać typowa dla kingowskich villainów, traci nad sobą panowanie w wyniku dziwnego zamroczenia, odczuwa częsty ból głowy, który skłania go do agresywnych reakcji, był molestowany w dzieciństwie - no jest to bardzo problematyczna postać, jednowymiarowa i bez potrzeby, w szkodliwy sposób próbowano nadać jej jakąś głębie. Lepiej byłoby okroić tekst z fragmentów próbujących opowiadać o tej postaci z innej perspektywy niż jego żony, powieść tylko by na tym zyskała.

Za to części pisane z perspektywy Rosie są ciekawe i wydaje mi się, że w jakimś stopniu dobrze oddają temat. Po drodze trafia ona do stowarzyszenia "Matki i córki", które zajmuje się pomaganiem kobietom w ciężkiej sytuacji i staje się ono narzędziem do zaprezentowania ciekawych postaci oraz ich niełatwych losów płci doświadczającej większości przemocy domowej. Na kartach powieści obserwujemy jak mieszkające w tym miejscu kobiety zmieniają się, doświadczając ciepła i pomocy, a także jak radzą sobie z mężem Rosie, który w pewnym momencie odnajduje jej trop i postanawia odzyskać co jego. Tak, na końcu czeka nas bitwa sił dobra ze złem :D

Dobrym ruchem ze strony Kinga byłoby też ograniczenie wątków fantastycznych, które się tutaj znajdują. Główna bohaterka kupuje w antykwariacie obraz przedstawiający antyczny krajobraz z kobietą podobną do niej, który to obraz daje jej siłę do działania i jest później przyczyną kilku ciekawych scen, które pominę, bo spojlery. Jest to ciekawe zagranie, tylko im bliżej finału tym za dużo zagarnia światła i częściowo psuje finał. Niemniej, jest to interesujący motyw, który opiera się na klasycznym tropie magicznego obrazu i ukrytego w nim świata, ale wykorzystany zostaje tutaj trochę inaczej.

Dla mnie wciągająca, miejscami straszna, miejscami szkodliwe napisana, powieść w klimacie thrilleru, z ciekawym przedstawieniem dużej liczby kobiecych postaci. Dobre do pociągu, albo na plaże.

4. "Szkarłatna Litera" Hawtorne.  Nie była to porywająca lektura, no ale 1850 rok wydania, pierwsza amerykańska powieść psychologiczna... sratata i tak się nudziłem. Akcja dzieje się w jakiejś purytańskiej osadzie w nowo kolonizowanej przez Europejczyków Ameryce Północnej i wszystko opowiada o głównej bohaterce, która zdradziła pod nieobecność swojego męża, ma z tego powodu dziecko, a jej sąsiedzi uznali, że dobrym pomysłem będzie jej przyszyć do ubrania znaczek za karę i dawać jej do zrozumienia na każdym kroku, iż uważają ją za złą kobietę. No i główna bohaterka zamiast założyć w wiosce komórkę PPSu i dążyć do zmiany stosunków produkcji oraz genderowych relacji i dyscyplinowania seksualności, pogrąża się w smutku i cierpi przez jakieś 100-150 storn.

No i ona wychowuje swoją córkę i cierpi, ukrywa przed wszystkimi z kim miała romans, żeby go chronić (głupia nie rozumie, że "im gorzej tym lepiej" i oddala od siebie rewolucje wywołaną niezadowoleniem z purytańskiej moralności, tym samym pogarszając swój los), potem jej mąż wraca skądś tam w ukryciu i obserwuje całą sytuację. No dramaty, panie, dramaty.


 Fajnie, fajnie, z tym, że nie.


5. "Wyobraźnia ontologiczna. Filozoficzna (re)konstrukcja fronetycznych nauk społecznych" Andrzej W. Nowak.  To była dopiero grubaśna książka! Grubaśna zarówno pod względem objętości jak i zawartości, no ale nie ma się co dziwić jeśli autor stawia przed sobą takie zadanie jak propozycja przebudowy nauk społecznych. Tutaj odbywa się to przy pomocy kilku interesujących postaci i metod uprawiania nauki / ciekawego opowiadania o niej. Najlepiej zacznę cytatem prosto z książki, który wyjaśnia jej cel:

"Dlaczego filozofowie akademiccy w dużej mierze utracili zdolność opowiadania tak intrygujących opowieści o świecie? Pozwólmy sobie na małe ćwiczenie intelektualne: gdybyśmy zapytali któregoś ze współczesnych czy dwudziestowiecznych filozofów oto, jak powstał dzisiejszy Egipt, prawdopodobnie żaden z nich nie wspomniałby o komarze czy nowym rodzaju malarycznego pierwotniaka. Filozofia akademicka utraciła zdolność słuchania takich dziwnych, choć ugruntowanych w codzienności , przyziemnych historii. (...) Książka, którą właśnie rozpoczyna, narodziła się z ambicji, by filozofię, a szerzej, także nauki społeczne nauczyć na nowo słyszeć owe głosy. Z pożytkiem dla wszystkich."


Z powodu tak wyznaczonego celu książka pracuje na dwóch płaszczyznach, jedna to płaszczyzna szerokiego spojrzenia, wyobraźni socjologicznej C. W. Millsa, a druga skupia się na przedmiotach, rozumianych jako aktorach życia społecznego i uczestnikach jego przemian. Ta druga płaszczyzna najlepiej zaprezentowana jest w przytoczonej przez autora historii o udziale komara i malarii podczas walk toczonych w Egipcie podczas drugiej wojny światowej. Chodzi własnie o zwrócenie uwagi na czynniki powszechnie pomijane w narracji wojennej, która skupia się zazwyczaj na celowych ludzkich działaniach, a pomija własnie takie sprawy jak choroby dziesiątkujące żołnierzy. Oddajmy głoś generałowi Macarthurowi:

 “This will be a long war if for every division I have facing the enemy I must count on a second division in hospital with malaria and a third division convalescing from this debilitating disease!”

Wyobraźnia socjologiczna z pierwszej płaszczyzny ma służyć do umiejętnego określenia swojego usytuowania w świecie, w taki sposób, aby uniknąć jakiejś formy fałszywej świadomości (Polecam w tym temacie "Co z tym Kansas" Franka.), która mogłaby utrudniać działanie na rzecz dobrej sprawy. Dalej znajdują się rozważania na temat roli intelektualistów i różnych typów postaw jakie mogą przyjmować we współczesnym świecie - to i dużo, dużo więcej. 

Dla mnie to pozycja bardzo dobra, pobudzająca do myślenia, która rozpoznaje, analizuje i daje propozycje do kolejnych kroków. Napisana zgodnie z cytatem z początku, czyli poza byciem naukowa, jest też ciekawą opowieścią, którą płynnie się czyta, dużo tam odniesień do wydarzeń historycznych oraz niespodziewanych zwrotów akcji w narracji (znajduje się tam nawet rozdział o grze Go - który jest umocowany w całości tekstu i logicznie pasuje, to nie żadna dygresja z czapy). Polecam zarówno dla filozofów, jak i niefilozofów.  



czwartek, 21 grudnia 2017

Książko-post maj 2017

Ostro lecę z tematem i nadrabiam brakujące miesiące. Trzymajcie kciuki żeby się udało! Tymczasem konkrety:

1. "Everybody writes" - Ann Handley. Poradnik przeczytany w ramach wzmacniania pozycji mojego bloga w internecie, bo wiecie, plan jest taki, że on kiedyś podbije rynek. Co prawda póki co za rzadko piszę, żeby go milionowo zmonetyzować, ale moment sławy jeszcze kiedyś nadejdzie. A wracając do samej książki, to jest to kawał cholernie dobrze wykonanej roboty. Pierwsza pozycja tego typu jaką czytałem, może one wszystkie są takie wow, ale Everybody mi zaimponowało, bo było jak całkowita odwrotność mojego liceum - życiowe, konkretne i z szacunkiem dla czasu drugiej osoby. Było tam o specyfice tekstów internetowych, bo o to głównie tam chodzi, blogów i stronek, analiza sukcesów największych serwisów w ostatnim czasie, dużo refleksji nad tym jak powinien wyglądać tytuł, tak żeby był czymś pomiędzy clickbaitem a rzeczowym ujęciem itd. Kurcze, tam naprawdę dużo informacji było, co do pisania, technologii i tematów na styku tego, a autorka dobrze wiedziała o czym mówi, bo przykładami i danymi sypała jak magik królikami z rękawa

Magik

Było też dużo o narzędziach, które pomagają zbierać dane na temat swoich czytelników, a nawet o programach do ładnego ubierania tych danych w wykresy, tabele i inne takie, które potem można pokazać w drętwej prezentacji w power poincie, tudzież Prezi dla pr0sów.

Zastanawiacie się pewnie: Jakub, no ale skoro ta książka jest taka zajebista, a Twoje pisanie takie gawędziarskie i plynne, to czemu jeszcze nie jesteś sławny i bogaty? Otóż moi drodzy, chyba jestem zbyt leniwą bułą na razie żeby wprowadzać ten cały agresywny internetowy marketing w ruch, no i zawsze jest jeszcze argument ze studiów filozoficznych, czyli, że ta twórczość musi odczekać na odpowiedni moment rozwoju ducha. Abstrahując, jeśli jesteście zainteresowani media-workingiem, podniesienie na wyższy poziom swojego profilu na fejsbuku, zdobyciem nowych followersów na instagramie, albo interesuje was jak zrobić ładny kołowy wykres analizujący stosunek użycia słów Macierewicz i kwadrat w waszej pracy magisterskiej, to książeczka jest dla Was.


2. "The handmaids tale" - Margaret Atwood.  Tak, przeczytałem książkę przed serialem, zanim stała się modna.

                                                    Nawet okulary mam podobne

Swoją drogą "czytałem książkę zanim powstał serial/film/gra/stała sie modna" to taki trochę crossfit, weganizm albo studiowanie prawa dla inteligentów/aspirujących do inteligencji/pesudo-inteligentów/czytaczy etc etc. Nie żeby inteligent nie mógł studiować prawa, być weganinem, albo chodzić na crossfit, ale wiecie, ja nie robię żadnych z tych rzeczy, więc ekhm.

No ale wracając do powieści, bo może ominęła was jej popularność, to tak, opowiada ona o niedalekiej przyszłości, kiedy to władzę w Stanach Zjednoczonych przejęli ekstremiści religijni, ukierunkowani na Stary Testament, opresje kobiet i nie tylko, właściwie uznali, że dobrym pomysłem będzie dokręcić śrubę każdemu, ale o tym zaraz. Władzę przejęli, bo na świecie zapanowała plaga bezpłodności (straszne prawda?) i trzeba było przeciwdziałać, a że osobowość autorytarna  ratunek dla świata najchętniej widzi w gnojeniu innych, to dzieją się rzeczy. Mamy więc niewielką raczej i cichą rewolucję, nowy rząd i zmienianie prawa, ustawa po ustawie w stronę totalitaryzmu (brzmi znajomo, co?). Najpierw zakaz pracy kobiet, potem kobiety tracą dostep do kont bankowych etc etc w końcu leci pełen odjazd i władza uznaje kobiety za środki produkcji, pozbawia jej jakiegokolwiek prawa do decydowania o własnej osobie, właściwie odbiera im status osoby, no i dzieją się rzeczy.

Akcja powieści dzieje się już w świecie ukonstytuowanym i rządzonym przez tych ekstremistów. Stany są państwem religijnym, innowiercy albo dokonują chrystianizacji, albo kula w łeb, mniejszości seksualne - kula łeb, osoby związane wcześniej z aborcją - kula w łeb, niebiali - kula w łeb, krytykowanie władzy - kula w łeb. Sytuacja nie jest kolorowa, władza kontroluje każdy aspekt życia swoich obywateli podzielonych na sztywne kasty, no ale wracam do kobiet, bo to ich los jest tutaj najważniejszy. Podzielono je między trzy kasty, żony, Marty i Podręczne. Żony to takie ozdoby mężczyzny, mają ładnie wyglądać, prezentować się i niewiele więcej; są bezpłodne z czym wiążą się Podręczne, bo to kobiety sprowadzone wyłącznie do roli chodzącego inkubatora. Niektórzy, wybrani, mężczyźni mają w swoich domach take właśnie podręczne, które regularnie gwałcą, dążąc do zapłodnienia (pamiętajmy, że panuje tutaj straaaszna apokalipsa bezpłodności), ale że są to religijnie skrzywieni fanatycy, to odbywa się to w dziwnym układzie, mężczyzna gwałci Podręczną, kiedy ta leży na żonie, taki wywijas, że on niby uprawia seks z żoną, a to wszytko w religijnym, staro testamentowym sosie. Oczywiście Podręczna nie ma żadnych wolności, jeśli jej się nie podoba jej los, to nie może nawet liczyć na kule w łeb, gdyż jej macica jest najważniejsza. Paskudnie. No i są jeszcze Marty, czyli służące, kucharki i sprzątaczki w jednym. Jak widzicie te trzy role, to rozbicie konserwatywnej wizji kobiety na trzy, jest tu więc też taki mały harem .Jako, że to opresyjnie konserwatywne społeczeństwo, to związki poza takimi układami są w ogóle nietolerowane i na kartach powieści spotykamy wielu sfrustrowanych takim stanem rzeczy mężczyzn, którzy nie mają dostępu do płci przeciwnej - czyżby nikt nie był z tego systemu zadowolony? OTÓŻ NIE.

Teraz opowiem Wam o tym fragmencie powieści, który wstrząsnął mną najbardziej. Bo w całym tym świecie przedstawionym, do pewnego momentu, to wszystko jakoś działa. Jest ta skrajnie nieelastyczna struktura społeczna, gwałty, opresja, kontrola, brak wolności (zarówno pozytywnej jak i negatywnej), ale to wszystko ma jakiś swój własny pomysł, idee, która tam się realizuje. Jest to idea straszna, ale spójna i konsekwentna... z tym, że niestety nie. W pewnym momencie powieści poznajemy miejsce, klub, w którym umieszczono część kobiet i zmusza się je tam do, no cóż zaspokajania i zabawiania mężczyzn. Mamy więc fasadowy konserwatyzm, seks w jednej ustalonej rządowo pozycji, brak jakiejkolwiek czułości, zasady "moralne" zatrzymujące każde namiętności i afekty, zakaz produkcji i posiadania bielizny innej niż najbardziej podstawowa - no pełna kontrola nad erosem, a tutaj nagle takie miejsce. I nie żeby pracujące tam dziewczyny miały jakąkolwiek większą wolność, o nie. Po prostu je tam zamknięto i tak jak te zamknięte poza tym miejscem zmusza się do 'skromności' i ograniczania jakiejkolwiek własnej ekspresji, tak te tutaj zmusza się do realizowania wizji 'kobiety upadłej' bywających tam panów. No świetnie. Robimy totalitarną, konserwatywną rewolucje, po to, żeby po cichu wymykać się do burdelu... Cała powieść jest wstrząsająca, pokazuje obrzydliwy system społeczny, zero wolności i nie dający radości wprost nikomu - zadowoleni są tylko bywalcy burdelu, ale to miejsce funkcjonuje nielegalnie, nie ma prawa bytu w ideologii, która tam panuje, jest abominacją. I to właśnie to jedno miejsce mnie najbardziej w tym wszystkim dotknęło - ogrom pracy i opresji po to, żeby robić wyjątki sprzeczne całkowicie z nową wizją.

Sporo się rozpisałem, ale temat ważny, ciągle bieżący i warty rozpatrywania w nowych kontekstach. Czytajcie. 

3. "Nietzsche" - Deleuze.  Nie istnieje dla mnie Nietzsche bez Deleuza. Sam nie jestem w stanie zbyt wiele z Fryderyka wyciągnąć, no a przynajmniej na tyle, żeby dało się to ułożyć w jakiś spójny system, filozoficzny pogląd albo argument, zaś Deleuze zrobił w swojej książce doskonałą robotę. Właściwie powinienem powiedzieć, że książkach, bo ta omawiana tutaj jest skrótem innej, dłuższej, w której Deleuze bardzo szeroko omawia Nietzschego, ale ona pojawi się w innym ksiązko-poście. 

Deleuzowi udaje ująć się nietzscheańską myśl jako jeden spójny system, w którym wszystko ze sobą współgra, wyrasta z mocnych fundamentów i dąży w konkretną stronę. Jego analiza zamieniła dla mnie zbiór wieloznacznych aforyzmów w konkretne narzędzie, które można wykorzystywać w analizie rzeczywistości - ja sam z radością korzystam z pracy Deleuza w mojej magisterce. Co do konkretów, to chyba je sobie odpuszczę, bo zainteresowani sami sprawdzą, a jeśli kogoś to nie ciekawi, to co mu będę truł. Na pewno jeśli chcecie zapoznać się z Nietzschem, to powinniście kupić prace Deleuza i to przez ich pryzmat poznawać różne Zaratustry czy Ecce Homo. Dla mnie to must have. 


4. "Sekretne życie drzew"- Peter Wohlleben. Kolejny dowód na to, że studia filozoficzne są najlepszymi możliwymi studiami oraz, ze mój Instytut Filozofii jest super. Miałem tą książkę w spisie lektur do egzaminu z Posthumanizmu (piąteczka była) i z radością czytałem. O kurcze, czułem się jakbym poznawał jakiś nowy, wspaniały, nieznany świat. 

Autor jest leśnikiem, miłośnikiem natury i badaczem drzew. Postanowił podzielić się ze światem swoimi obserwacjami i wiedzą na ich temat, ubierając to wszystko w zgrabnie wykonaną opowieść. Dowiadujemy się, że drzewa w lesie często są jednym wielkim organizmem połączonym korzeniami, że drzewa za pomocą wydzielania związków chemicznych mogą się komunikować, ile ma lat najstarsze drzewo na świecie (bardzo dużo), jak drzewa się rozmnażają i dlaczego w taki sposób, jak walczą o światło i jak pięknym, zróżnicowanym organizmem jest las. O kurcze, ja może nie uważałem za bardzo na biologii w liceum, więc to wszystko było dla mnie rewolucyjne, nowe, otwierające ścieżki intelektualne, ale myślę, że nawet jeśli Wy słuchaliście, to w tej książce znajdziecie dużo intelektualnej przyjemności. A no i znienawidzicie p. Szyszko jeszcze bardziej, jeśli zostały Wam na skali nienawiści wolne kropki.





5. "Życie, które mówi" - Joanna Bednarek.  Chodziłem do dr Bednarek na zajęcia, które były opracowane na podstawie jej książki. Kawał dobrych zajęć dotyczących hmm zwierząt, życia, ludzi, ich relacji, ale też nowoczesności i było trochę ciemnych kart filozofów wobec zwierząt (patrzę na ciebie Kartezjusz...) A książeczkę przeczytałem żeby dopełnić informacje wykładowe i nie żałuję. Jeśli kogoś interesuje konkretny tekst, podchodzący w naukowy i poważny sposób do zagadnienia, to niech sięga, tylko raczej nie kupujcie, bo tam gdzie ja się spotkałem, to książka była stanowczo za droga. Nie wiem kto ustala ceny niektórych naukowych publikacji w tym kraju, ale to wygląda jak stare ceny w euro na Steamie, "No masz polaczku, gra na promocji ze 100 na 80 euro, czego nie kupujesz? Taka promocja".

Treści "Życia, które mówi" przybliżał Wam nie będę z podobnych względów co przy książeczce Deleuza. Zainteresowania już sami rzucą okiem, a mój opis nie byłby zapewne zbyt ciekawy, bo najlepiej wychodzi mi pisanie o tym, co mnie wkurza i mi nie podoba, a ten tekst bardzo mi się podobał, ale też nie zmienił mojego życia na tyle, żebym budował wielopiętrowe metafory, peany etc etc.

środa, 20 grudnia 2017

Książko-post kwiecień 2017

Nie będę komentował tego jak bardzo opóźniony w relacjonowaniu moich przygód czytelniczych jestem. Spuszczam na to po prostu zasłonę milczenia i przejdę teraz do konkretów. Książek w kwietniu przeczytałem siedem i była to bardzo losowa banda, składająca się z nieprzemyślanych zakupów i wypożyczeń, planowanej nauki oraz poszerzania wiedzy na temat polskiej socjologicznej starej sci-fi. Co do tego ostatniego, to dziś, kiedy jestem już kilka książek dalej, mam poczucie, że nie warto było, choć gdybym chciał popełnić prace wywodzącą polskie problemy w relacjach damsko-męskich z kultury literackiej, to materiału mam sporo.


1. "Trockizm. Doktryna i ruch polityczny" - Urszula Łagowska i August Grabski. Prawdę mówiąc zupełnie nie pamiętam czemu zabrałem się za tę książkę. Pewnie z ciekawości, ale czemu akurat ta i w tym momencie? Nie kontynuowałem studiów nad tym zagadnieniem, a i czytałem ją dosyć hmm pobieżnie. Krótka, konkretna, zrozumiały język. Nie stałem się fanem idei, ale to za krótki tekst był żebym wyrobił sobie szersze zdanie, ale też publikacja przez swoją krótką formę nie nadaje się do czegoś takiego.

Znalezione obrazy dla zapytania kfc trotsky


2. "Marta" - Eliza Orzeszkowa. Feministyczna powieść! Z taką myślą się za nią zabrałem i dostałem to czego oczekiwałem, plus jeszcze trochę dodatków. Książka to feminizm pierwszej fali, mamy więc tytułową bohaterkę, która przez powszechne w 19 wieku przysposobienie kobiet z dobrych szlacheckich domów do życia nie umie nic konkretnego i kiedy umiera jej mąż, ona sama jest na dobrej drodze do śmierci głodowej. Sytuacja wyjściowa jak widać jest dramatyczna, a potem jest już tylko coraz gorzej. Marta próbuje wykorzystać swoje śladowe umiejętności muzyczne i znajomość języka francuskiego na podobnym poziomie, no ale pod zaborami działa niewidzialna ręka wolnego rynku, wyrzucając z rynku jej usługi na niskim poziomie. Głód zagląda w oczy matce i córce, bo nie wspomniałem wcześniej, ale Marta ma córkę. Mały szkrab bardzo cierpi z powodu niedoli i służy autorce powieści do uwypuklania cierpienia poprzez głód, choroby, brak zabawek i najbardziej drętwe dialogi w historii literatury. Nawet moje próby literackie są bardziej zgrabne w tej materii, aniżeli rozmowy Marty z jej córką; cieszcie się, że nie zrobiłem zdjęć tym fragmentom, bo wylądowalibyście na SORze z pękniętymi przeponami. No ale Marcie nie było do śmiechu, bo wraz z postępującą akcją, ona sama ma coraz mniejsze środki do życia, coraz mniej mebli do sprzedania i jest w coraz bardziej zdesperowanym nastroju. Powieść jednak nie przeradza się w erotyk, a etnologiczny opis warszawskiego sweatshopu w którym zdesperowane kobiety harują wykorzystywane przez zepsutą do szpiku kości właścicielkę szwalni. Nie jestem pewien czy dobrze pamiętam, ale ona chyba była Żydówką? No ale niezależnie od kwestii etnicznych praca w sweatshopie jest ciężka, płaca mała, no niezbyt klawo. Niestety nieuświadomiona klasowo Marta zamiast utworzyć w miejscu pracy komórkę PPSu i dążyć do strajku generalnego mającego na celu poprawę swoich warunków bytowych, zawala robotę, traci jedyne źródło utrzymania i koniec końców kradnie rubelki ze sklepu. Szczęście nie trwa długo, bo zaraz ruszają za nią żandarmi, a ona widząc, że nie da rady uciec woli skoczyć pod koła wozu, niż zhańbić się więzieniem. Niewolnicy nie mają do stracenia nic oprócz kajdan, ale Marta nie była niewolnikiem, wyszła ze swojej strefy komfortu tak radykalnie, że aż uwolniła swojego ducha z okowów materii. Co się dzieje dalej z jej córką nie wiemy, ale prawdopodobnie umiera w chorobie.

Bardzo przyjemnie czytało mi się tą powieść, Warszawa w kontekście relacji genderowych została zaprezentowana ciekawie, a kwestia poruszane w książce, dziś być może już archaiczna, ale wtedy była żywa i warto spojrzeć na nią przez pryzmat literatury z okresu. Jedyne co, to te nieszczęsne dialogi z dzieckiem i wątpliwe jak dla mnie zakończenie, no ale to drobnica w porównaniu do tego jak dobrze się to czyta oraz jakie jest pożyteczne intelektualnie. Wypożyczać, czytać, shareować.

3. "Limes Inferior" - Zajdel. Nuda. Kolejna wizja totalitarnego państwa, tym razem podana w sosie zagadnień ekonomiczno-antropologicznym, czyli pytanie na jakich zasadach przeprowadzana jest dystrybucja towarów w gospodarce niedoboru, jak klasyfikowani są obywatele oraz kim są rządzący. Na to ostatnie pytanie oczywiście wszyscy znamy odpowiedź, bandą opresyjnych łotrów, którzy pod płaszczykiem szczytnych idei osiągają ogromne korzyści, tutaj nic nowego, zresztą każde inne pytanie nie podaje żadnej nowej odpowiedzi. Klasyfikacja, która w założeniach ma dopasowywać człowieka pod względem jego możliwości intelektualnych do zawodu szwankuje, ludzie kupują usługi oszustów, którzy dają im lepsze/gorsze kategorie, reglamentacja towarów oczywiście też nie działa tak jak powinna i spryciarze oraz prywaciarze załatwiają co tylko chcą, a uczciwi stachanowcy żrą gruz. No i kobiety, nie zapominajmy, że polscy pisarze sci-fi uważają te tajemnicze i mistyczne istoty za niemożliwe do przeniknięcia, czy choćby szczątkowego poznania, dlatego też na kartach powieści pojawiają się zbiory wyobrażeń na ich temat. Obrzydliwe.

Główna intryga powieści polega na tym, że powszechna równość na świecie została narzucona ludzkim władcom przez kosmitów, których fantazją jest zaprowadzanie takiego własnie porządku w całym kosmosie. Ludzki rząd stara się tak manewrować sytuacją żeby kosmici pozwolili trwać jeszcze w jakiejś minimalnej niepodległości ludziom. Nuda straszna, jeśli się czytało inne książki Zajdla. Na końcu, dosłownie ostatnie strony, jest jeszcze jakiś mistyczny fragment, ale nie mam pojęcia co on może oznaczać; jeśli nie jest to zaszyfrowany kod, który pozwala zupełnie inaczej przeczytać powieść, to niewiele zmienia. Nie polecam.

4. "Menażeria ludzka" - Zapolska. Taka przyjemna, króciutka lekturka, którą dorwałem na bookcroosingu i machnąłem w pociągu do rodziców. Kilka historyjek opisujących ludzi w nieprzyjemnych układach społecznych. Z pozoru przykładna żona zdradzająca męża; mąż tyran, odmawiający żonie pieniędzy, który ją zdradza; pogardzany nauczyciel, który znosi trudy dla chorych rodziców itp. Napisane ze swadą dobrej gawędziarki opowieści, którym niczego nie brakuje, ani nic bym do nich nie dodał. Jak się już wczyta w schemat to nie zaskakują, bo wiemy, że w pewnym momencie każdej opowieści następuję odwrócenie sytuacji albo portretowanej osoby, jednak jest to zrobione świadomie, zgrabnie i ma swój cel, który spełnia.  Mnie najbardziej dotknęła historia nauczyciela, wyśmiewanego przez uczniów, nielubianego przez innych, który na końcu opowiadanka czyta list od starych rodziców, którzy oszczędności życia wyłożyli na jego edukację i dumni są z osiągnięć. Co prawda zasjpojlerowałem wam, ale jeśli macie możliwość, albo wolny slot czytelniczy to polecam wam sięgnąć po tę lekturę. Zapolska uprawia tam gawędę bardzo dobrej jakości, a do tego znaleźć tam można ciekawy opis dziewiętnastowiecznego świata, zwyczaje, przedmioty, miłe ciekawostki dla rpgowców.

5. "Delusion of gender" - Cordelia Fine. Książka cholernie grubego kalibru, która zasługuje na co najmniej osobną notkę i to dużą. Fine bierze na celownik neuroseksizm, rozpasane wykorzystywanie neuronauk i biologii w usprawiedliwianiu seksizmu jako czegoś wychodzącego "z natury, czy to "naturalnych" relacji między zwierzętami, czy zaglądając w głąb człowieka z jego pracy mózgu. Cordelia Fine szarżuje w ogromny, rozrośnięty rak neurosekzimu i rozjeżdża bez skrupułów, nie biorąc jeńców. Zaczyna od seksizmu naszego powszedniego, który sprawia, że jeśli przypomni się uczestnikom badań jakiej są płci, to zmienia to wyniki badań, przez problemy z możliwością zaistnienia genderless-owego wychowania w świecie mocnego i wyraźnego podziału na płcie, żeby potem zaatakować rezonans mózgu, popularne książki dotyczące zagadnienia płci mózgu i wiele wiele więcej. Wszystko to spisane jest dowcipnym i bardzo fachowym językiem, okraszone milionami przypisów oraz źródeł, no a sama Fine jest specjalistką w temacie, która ma na koncie sporo prac i ukazują się następne.

Jak dla mnie to pozycja obowiązkowa dla każdego i każdej osoby. Niezależnie od jakichkolwiek dystynkcji międzyludzkich, czytelniku/czytelniczko rzuć wszystko co teraz robisz i pobiegnij do księgarni/biblioteki/mojego mieszkania i kup, wypożycz bądź pożycz ją, ponieważ nie zdajesz sobie nawet sprawy jak wiele w naszym zdrowym rozsądku, wiedzy potocznej, powiedzonkach i kulturowych kodach jest seksizmu oraz jak bardzo jest to szkodliwe. Mówiąc językiem reklamy: już dziś, własnymi siłami, możesz dołączyć do powstrzymywania pożogi seksizmu!


6. "Płynna nowoczesność" - Bauman. W końcu udało mi się do niej zabrać i żałuję, że tyle to trwało. Co prawda Bauman robi tutaj ten sam ruch co we wszystkich swoich praca, które czytałem, czyli duże tezy i obserwacje, a mało mięcha na ich potwierdzenie, aczkolwiek w wielu punktach ciężko mi się z nim nie zgodzić. Całościowy opis rzeczywistości ulegającej (uległej?) przemianie, ze stałej i statycznej w coraz bardziej zmienną, czyli właśnie płynną. W książce pod tym kątem analizowana jest sytuacja gospodarcza, egzystencjalna człowieka, polityczna oraz także miejsca znajdujące się na styku ich wszystkich. Pod wpływem ich przemian sytuacja ludzka staje się coraz mniej stabilna, bardziej prekarna. Najlepiej oddam w tym momencie głos samemu Baumanowi:



Z Baumana nie czytałem dotąd wiele. Ot raptem trzy książki, z czego ostatnia, wydana już po jego śmierci, była ewidentnym skokiem na kasę i żałuje, że tyle monet uciekło z mojego portfela; zaś jego książka o socjalizmie jest świetna i na pewno znajdzie się w top 10 moich książek tego roku, a czy będzie tam Płynna Nowoczesność? Sam nie wiem. Mam z nią ten sam problem co podczas czytania różnych klasycznych dla fantastyki pozycji. W pewnym momencie historycznym były one na tyle nowe i przełomowe, że doczekały się wielu analizatorów, recenzentów, omówienie itd. A ja jako jednostka wchodząca w ten prąd intelektualny/literacki po pewnym czasie najpierw chcąc nie chcąc stykam się z dziełami wtórnymi/kontynuatorami wobec "tekstu klasycznego", więc kiedy docieram już do niego samego to jego tezy i założenia nie mają dla mnie niestety świeżości. Nie oznacza, to, że w takim razie "klasyczne teksty" są bezwartościowe, czy, że nie warto do nich sięgać, bo warto, gdyż żadna analiza nie da tego co obcowanie z materiałem jeden na jeden i jest to intelektualna przygoda. Jednakże w moim przypadku często ciężko mi się później odnieść w jakiś interesujący sposób do poznanych treści. Wam rzecz jasna polecam, jest napisana przejrzyście, klarownie i próg wejścia jest  bardzo przystępny; może się zdarzyć tak, iż jeśli nie jesteście zaznajomieni z kontynuatorami/krytykami tej koncepcji, że będzie to dla Was coś bardzo świeżego intelektualnie, rozsuwającego zasłony z rzeczywistości - i proszę tego w żadnym razie nie odczytywać ironicznie, to jest pisane w pełni poważnie. Bardzo lubię jak literatura rozsznurowuje czy odkrywa mi różne mechanizmy świata.

7. "Pięciu na Deimosie" - Władimir Michajłow.   - Kiedyś w ramach ratowania zbiorów pewnej biblioteki zakupiłem od niej trzydzieści powieści science-fiction za trzydzieści złotych i była to bardzo dobra decyzja. Po pierwsze lubię kupować książki, a do tego jeśli pieniądze idą na tak szczytny cel jak ratowanie innych zbiorów, to przyjemność jest podwójna, a po drugie dostałem w swoje ręce perełki myśli science-fiction z zupełnie innego świata. Większość z tych książeczek to radzieccy pisarze, wydawani w popularnych seriach o ogromnych nakładach (pierwsza z brzegu: wyd. 3, nakład 180 tysięcy), czyli z namaszczeniem władzy, więc w książkach tych nie ma "sprytnie zawoalowanej" (patrzę na ciebie Zajdel...) krytyki systemu, a są za to podróże kosmiczne, socjalistyczni astronauci itd. Bardzo ciekawie się to czyta w kontrze do  krytycznej science-fiction socjoligcznej, bo tu pierwsze skrzypce gra coś zupełnie innego, i tak w "Pięciu na Deimosie" mamy do czynienia z misją kosmiczną, która natrafia na dziwny obiekt, postanawia go zbadać i dzieją się rzeczy.


Piękna okładka, prawda?


Fabuła jest nudna jak flaki z olejem, okazuje się, że ten obiekt to konstrukcja kosmitów, którzy go opuścili i właściwie tyle. Lecą, badają, poznają i finito. Jednakże bawiłem się przy tej lekturze świetnie, ale nie z powodu intencjonalnie poczynionych przez autora działań, a z powodu ducha jego epoki, który objawia się w szczegółach powieści. Bo kto by pomyślał, że cechą wyróżniającą kapitana misji kosmicznej jest umiłowanie do baletu i że potrafi on rozmawiać o nim, w sposób profesjonalny, bardzo rozlegle, oczywiście mowa tutaj o rosyjskiej/radzieckiej szkole baletowej. Inna sprawa to rozmowy pilotów i scena kiedy jedne poucza drugiego, że nie powinno o sobie myśleć jako o bohaterach wśród gwiazd, bo bohaterami jest cały naród, którego robotnicy wyprodukowali ten statek, z materiałów przygotowanych przez górników i hutników, według planów inżynierów, a teraz ich misja nadzorowana jest przez sztaby naukowców itd itd. Brzmi to trochę śmiesznie, ale jest interesujące i pedagogicznie pozytywne, bo piloci mają rację podkreślając wagę sytuacji historycznej, która pozwoliła im jako zwieńczeniu pewnego projektu przebywać w kosmosie. Teraz małe wtrącenie naukowe, sytuacja w której mamy indywidualistycznych pilotów, bohaterów, którzy poruszają do przodu machinę świata swoimi indywidualnymi osiągnięciami i sukcesami byłaby wariantem wig history (wig science-ficiton?), a w tej powieści jest perspektywa zupełnie odmienna.

 (...)tak zwany „wig history” (Hughes 2005), gdzie kładzie się nacisk na osobę innowatora, a nie społeczeństwo, z którego się on wywodzi. (...)  Jak dostrzegły to etnografki Praktyka Teoretyczna 1(15)/2015 270 STS, szczególnie te pracujące w tradycji feministycznej, relacje w zbiorowości dużo trudniej przekazać w opisie (popularnym lub naukowym) niż klasyczne narracje heroiczne o wielkich jednostkach (np. Star 1990). Skrótowość i popularność pcha nas łatwo w objęcia narracji indywidualnych i heroicznych. [1]

Dużo jest tam takich kulturowych różnic pokazujących jak może wyglądać science-fiction. Można to oczywiście oskarżyć o propagandowy wydźwięk, gołosłowne wstawki dla cenzury, co nie zmienia faktu, że dzięki temu jest to coś odmiennego.

Jeśli nie interesują was klimaty radzieckich, oświeceniowych kosmonautów, to nie polecam, bo jak pisałem wcześniej, poza tym to nuda mocno. Dla mnie to była bombowa przygoda intelektualna i czytałem też inne tomiki, które wtedy kupiłem, bardzo dobra zabawa.





[1] Marcin Zaród, "Polityka, organizacja i praktyki tworzenia wiedzy w kolektywach otwartego kodu. Socjolog techniki czyta Inną Rzeczpospolitą Jana Sowy |", z Praktyka Teoretyczna 1 (2015) s.269
http://numery.praktykateoretyczna.pl/PT_nr15_2015_Praca_i_wartosc/PT_nr15_2015_Praca_i_wartosc.pdf 

                                               










czwartek, 26 października 2017

Ale żeś mi Szczepan zaimponował!

Ale żeś mi Szczepan zaimponował! Dokładnie tak jak możecie przeczytać w tytule, co więcej, powtórzę to jeszcze raz, bo warto: ale żeś mi Szczepan zaimponował! Dlaczego się tak ekscytuję? Otóż do niedawna miałem takiego chochoła, a chochoł jak to chochoł, trochę wymyślony, trochę nie, przeciwnik do bicia. No dobra, mój był bardzo wymyślony, bo jego konstrukcja opierała się tylko na negatywnych opiniach, które pieczołowicie zbierałem po internecie; zaś najlepszym ich źródłem były analizy książkowe Jacka Dehnela. Jego opis penisomani w "Królu" był wspaniały!


Jacek Dehnel
        A tak wygląda Jacek Dehnel. Źródło: plejada.pl

Ale przyszedł taki moment, że nagle i niespodziewanie żywe życie wpadło wprost na mnie. I mówiąc mówiąc nagle, mam na myśli naprawdę nagle. Ostatnim miejscem z którego spodziewałem się czegoś pozytywnego o Szczepanie Twardochu był fanpejdż: "Gdy czytam o arystokratach w XXI wieku, otwiera mi się gilotyna w kieszeni" (bardzo fajna strona, zajrzyjcie!), a dziś natrafiłem tam na  fragment jego felietonu z onetowego serwisu książkowego i poczułem, że to jest to! Serce zaczęło bić mi szybciej, w uszach zagrała marsylianka, a dłoń jakby sama zacisnęła się w pieść. Zawsze uważałem, że nowa, męska i twarda stylówa Szczepana jest hmm przerostem formy nad treścią, ale w zestawieniu z tym co tam napisał o szlachcie, to nic tylko mu nałożyć maciejówkę, dać brauninga do ręki i opaskę PPSu. Do tego miło cytuje Ledera! Zobaczcie zresztą sami:

W każdym razie włączyłem niedawno radio, a w radiu minister nomen omen Radziwiłł wyraziłł rozczarowanie tym, że protestujący młodzi lekarze nie traktują swojego zawodu jak powołania i zamiast o dobru pacjentów myślą o pieniądzach. Zauważył również, że sam kiedyś był młodym lekarzem, jak każdy. To niewątpliwie prawda, że był, nie każdy młody lekarz jednak jest Radziwiłłem.
Oczywiście zatrzęsło mną ze złości, jak zawsze trzęsie mnie, kiedy nadziany rodzinnymi koneksjami chujek dowolnej afiliacji z gładką miną ciśnie jakimś, w jego mniemaniu nieważnym frajerom, gadki o powołaniu i obowiązku, samemu jednak nie jadając na kolację idei. Być może przekonanie, że ich żołądki z samej swojej natury zasługują na coś lepszego niż żołądki plebsu, Radziwiłłowie mają po prostu we krwi. (...) No, ale skoro to, jak postępuje, tak wspaniale wpisuje się w historię jego znakomitej, na chłopskiej krzywdzie ufundowanej, rodziny, to już nie moja wina.

Ah, jak ja lubię dobrze rzucone przekleństwo. Potrafi tak bardzo odświeżyć wypowiedź, szczególnie w takim kontekście. Tak więc niniejszym z dniem dzisiejszym oficjalnie kończę z biciem w chochoła wyimaginowanego Szczepana Twardocha, posypuje głowę popiołem, cofam słowa o jego brzydkiej fryzurze z młodości i z radością patrzę w przyszłość, gdzie mam nadzieję zobaczyć więcej jego felietonów w podobnym tonie. Może nawet radykalniejszym. Karminowo alizarynowym.

No dobra żartowałem z tym, że cofam słowa o jego dawnej fryzurze i karminie. Zero litości.

poniedziałek, 23 października 2017

Książko-post marzec 2017

1. "Prześniona rewolucja" - Leder. Kurcze, to była fajna książka! Andrzej Leder rozważa w niej tezę, że dominującym modelem relacji międzyludzkich z udziałem elementu władzy we współczesnej Polsce jest model folwarczny, a wynikiem tej sytuacji jest właśnie tytułowa prześniona rewolucja, czyli nieuchwycone przemiany z lat 1939-56, kiedy to wojna i PRLowski projekt społeczny dokonały ogromnych zmian w strukturze społecznej. Ciekawy pomysł, który wydaje mi się, że trafi do wszystkich użytkowników państwowej służby zdrowia, szkoły bądź biblioteki - moja socjalistyczna miłość do instytucji państwowych i ludzi była w tych miejscach bardzo często wystawiana na próbę, a książka stara się odpowiedzieć dlaczego tak właśnie jest? Czyta się przyjemnie, choć autor wsadził tam sporo psychoanalizy, moim zdaniem niepotrzebnie; ja odbierałem ją na zasadzie metafory, ale spotkałem się w internecie z wieloma osobami, które odczytywały ją dosłownie i bardzo im to przeszkadzało. Sam wolałbym taką analizę bez psychoanalizy, a jak już jest to traktuje ją jak prawicowego znajomego na imprezie, czyli z dystansem i nerwowym uśmiechem. Książkę jak najbardziej polecam, jak już pisałem czyta się łatwo, jest ciekawa bibliografia, Leder ma lekki styl, no i tematyka moim zdaniem diablo interesująca. Jedna uwaga jeszcze, czytałem gdzieś na fejsbuku Nowego Obywatela, że Leder ignoruje Polskie spółdzielnie przedwojenne i że dyskredytuje to jego rozważania, no cóż ja się na spółdzielniach nie znam, ale też nie widziałem żadnej miażdżącej recenzji/artykułu krytyki, która by jednoznacznie pozamiatała temat Prześnionej Rewolucji - jeśli wiecie coś na ten temat, dawajcie linki. A no i jeszcze uważajcie na wykłady Ledera, byłem na jednym i facet bardzo nieciekawie opowiada, myślałem, że zasnę.

2. "Wyjście z cienia" - Zajdel. To jest ten moment w którym mówimy Zajdlowi głośne i zdecydowane NIE. Zeusie, gdyby to była książką od której zacząłbym zainteresowanie tym autorem, to dziś nie mówilibyśmy o moim zainteresowaniu tylko o nienawiści, z rodzaju moich hejtów na Twardocha.


          Io jest Szczepan Twardoch. Źródło Polskatimes

Na szczęście ja zacząłem od "Paradyzji", a Twardoch zmienił fryzjera. "Wyjście z cienia" jest jedną z najbardziej grubociosanych powieści aluzyjnych jakie czytałem. Z ręką na sercu! Z całej zajdlowskiej twórczości zresztą też; każda inna ma w sobie jakąś, chociażby małą, lekkość, jakiś woal, który chociaż udaje, że przykrywa o co chodzi. Ale nie tu, tutaj obrywamy prosto na ryj młotem: "a opisze se życie za komuny, tylko zamienię czerwone na zielone he he!". Nawet ten zielony jest bardzo czerwony, bo to mrówki. Rozumiecie mrówki tworzą komunistyczny reżim, zmuszając wszystkich do równości. Mrówki. Absolutely not soviets *wink wink*


               Wcale niekomunistyczna mrówka.

No i są sobie mrówki, umieszczone w wielkich robotach i zmuszają ludzi na ziemi do życia w biedzie, a żeby się nie wydało, że są mrówkami, to zabraniają w szkołach uczyć o mrówkach, mieć terraria z mrówkami i w ogóle nic o mrówkach. Jeśli ludzie nie będą mieli pojęcia mrówki, to nie skojarzą, że my jesteśmy jak ziemskie mrówki, tylko, że z kosmosu i z laserami. Potem jest historia przyjaźni mrówczo-ziemskiej i okazuje się,że mrówki zbrojną interwencją pomogły ziemianom przed agresją jakiejś innej rasy *wink wink*. Daruje sobie już pisanie o fabule, bo leżącego się nie kopie, powiem tylko, że na końcu jest mały zwrot akcji, który ani nie jest zaskakujący ani ciekawy. Czyta się lekko, ale w ten niefajny sposób, znaczy się, nic tam nie ma interesującego, ani głębokiego, ani rozrywkowo interesującego. Kompletnie nie polecam, chyba, że na prezent dla siermiężnego prawicowego kolegi, który szuka światełka cywilizacji białego człowieka w kosmosie, to wtedy kupujcie.

3."Keynes. Powrót mistrza" - Skidelsky.  Wydana przez KryPę książeczka o Keynesie, która jest całkiem, całkiem. Jakoś mocno mnie nie zachwyciła, myślę, że da się ciekawiej opisać tą postać, jej czasy i pomysły, no ale to nie tak, że było jakoś szczególnie źle. Ot bez fajerwerek. Jest to co powinno być, ale bez porywającej narracji.

Podobny obraz
             To jest dopiero porywająca narracja! 

Ciężko mi coś więcej powiedzieć o tej książce. Jak chcecie to kupujcie, ja wam nie powiem co zrobić.

4. "Każdy został człowiekiem" - Nesterowicz. A to była dopiero porywająca lektura! Szczególnie, że niedługo wcześniej czytałem "Prześnioną rewolucję", a to podobny temat i mogłem pogłębić swoją wiedzę. Każdy został człowiekiem traktuje o awansie społecznym jakiego doznali mieszkańcy wsi po drugiej wojnie światowej. Walka z analfabetyzmem na szeroką skalę, budowa szkół, dróg, elektryfikacja, biblioteki, kursy doszkalające i całkiem szerokie perspektywy zawodowe. Jasna cholera, jak czytałem o losach tych ludzi na początku, czyli "wesołe" wiejskie życie, to było mi tak bardzo smutno. To w jakich warunkach żyli, z jakimi trudnościami się zmagali i ile przeszkód spotkali na swojej drodze to jakiś koszmar (ojciec jednej z bohaterek zmarł, bo po trafieniu piorunem sąsiedzi zakopali go w ziemi, żeby ta wyciągnęła pioruny), a że książką ma kilkoro bohaterów (których losy Nestorowicz odtwarza z ich pamiętników), to i różnego rodzaju błota jest sporo. Potem następują losy szkolne i początki karier, które są z jednej strony jaśniejsze i milsze, bo państwo się rozwija, a bohaterowie mają pewne perspektywy, ale nie do końca, bo spotykają się a to z systemowymi problemami: jeden z bohaterów zostaje kierownikiem PGRu i ma wieczne problemy z pracownikami i dostawami sprzętu, inny idzie do hufców pracy, które okazują się czymś na wzór kolonii karnej itd. Albo z problemami po prostu z innymi ludźmi, którzy w swoich postawach wciąż tkwią na folwarku szlacheckim (i tu nam ładnie wchodzi książka Ledera). Moim zdaniem to jest absolutny must read. Nestorowicz tworzy z losów swoich bohaterów super opowieść, która jest porywająca i żywa, rysuje szerokie tło społeczne i wydaje mi się, że nie ma u niego żadnych przemilczeń. No ja się wzruszyłem jak czytałem o tych wiejskich szkołach.

Znalezione obrazy dla zapytania soviet visuals


5. "Płytki umysł" - Carr. Czytane na studia i o dziwo bardzo fajne. Wbrew temu co może sugerować tytuł, nie jest to grubo ciosany pamflet neoluddystyczno (gdyby nie komputery, to byłoby lepiej) anty-milenialsowy (gdyby nie młodzież, to byłoby lepiej). Carr występuje z krytyką nowych technologii, ale bez fanatyzmu i ze spokojnym racjonalizmem. Sporo wyników badań, cyferek, bibliografia bogata, no tak jak lubię. Najbardziej przepracowałem rozdział o czytaniu, czyli jaką różnicę dla naszego mózgu robi czytanie na ekranach (czytnik, telefon, komputer) vs książki. Kupiłem sobie jakiś czas temu czytnik, zaliczyłem już na nim kilka książek i chciałem się dowiedzieć "CZY COŚ Z TEGO ZAPAMIĘTAM!?" i okazuje się, że tak. Wyniki badań Carra, są takie, że raczej lepiej czytać książki, bo mózg zazwyczaj jest przyzywaczjony do większego skupienia kiedy doznaje sensualistycznie doznania od książki (zapach, dźwięk, faktura stron, ruch przewracania kartek) aniżeli zywkłe gapienie się w ekran (które kojarzy mu się ze scrollowaniem fejsa na telefonie w windzie) ale dla neuroplastycznego mózgu nie ma rzeczy niemożliwych i z odpowiednio dużą doza skupienia wszsytko jest do zapamiętania. Więc ja spokojnie mogę wracać do Pocketbooka, a Wy, jeśli interesuje was tematyka zagrożeń wynikłych z technologii, to łapcie Płytki Umysł. Ciekawe!


6. "Król z żelaza"- Maurice Druon  Tak, ta seria (Królowie przeklęci) jest podobna do Gry o tron. Martin sam powiedział, że prawdziwą grą o tron jest Ta własnie seria. Tylko dlaczego na wszystkich znanych bogów, starych i nowych, wydawcy muszą mi o tym trąbić wszędzie?!


Tak wygląda moje wydanie

Unikam ciasteczek z wróżba, bo tam pewnie też bym znalazł informację, że KRÓLOWIE PRZEKLĘCI TO TAKA GRA O TRON!!!111 No przykro, że ktoś nie załapał się na kasowy serial. Ale żeby Was moje jęczenie nie zmyliło, pierwszy tom tej serii jest cholernie dobry. Oh to jest tak dobrze napisana książka. Można by uczyć na niej dobrego rzemiosła układania fabuły, bez zbędnych elementów, perfekcyjnie dobrane składniki, postaci dokładnie tyle ile trzeba dla opowieści, a opowieść jest bardzo ciekawa, bo intryga ma w sobie wiele skrzywdzonych bohaterów i kilku naiwnych, co dodaje smaku opowieści. Zepsuta szlachta knuje intrygi, tytułowy król z żelaza wtrąca Templariuszy do więzienia, tajemnicza sekta działa gdzieś w tle, oj dzieje się. Rozrywka na bardzo wysokim poziomie, z dobrze przedstawionym tłem historycznym i jego realiami, więc dla rpgowców to dodatkowy plus. Można załapać nie tylko ciekawe motywy na sesje, ale i wiedzę etnograficzną z życia w tym uwielbianym przez autorów rpg średniowieczu. Mój ulubiony fragment to kara jaka spotyka pewnych dwóch gorącokrwistych młodzieńców, oj dużo ich w tej powieści boli. A i co do tego, że jest JAK GRA O TRON, to czytając zobaczycie, że Martin nie boi się zerżnąć niektórych postaci wprost, nie tylko, że pomysł/motyw, ale od razu z takim samym imieniem. Szacuneczek za fantazję. Pozycja obowiązkowa. Idź kup. Albo wypożycz. No dalej. 


7. "Krótki kurs nowomowy" - Gwiazda. Pierwsza rzecz przeczytana przeze mnie na czytniku. Jest to zbiór felietonów Joanny Gwiazdy ze starej wersji Nowego Obywatela, kiedy to czasopismo było jeszcze po prostu Obywatelem. To była ciekawa dla mojego światopoglądu literatura, bo Gwiazda z jednej strony okazała się być mi bliska, kwestie gospodarcze i chodzenie po górach, a z innej zupełnie odległa, wręcz po przeciwnej stronie barykady, bij zabij, czyli powiedzmy kwestie kulturowe. Taki trochę rollercoaster podczas czytania: Mhmm, no tak, tak racja, zgadzam...o NIE! TA ZNIEWAGA KRWI WYMAGA

A tak walczymy w DESW

Więc mogłem poćwiczyć plastyczność tej części mózgu, która jest odpowiedzialna za samozadowolenie i samobourzenie, bo co chwile inna była używana. Język, którym Gwiazda pisze jest lekki i pasuje do tej formy; pisze ona o wielu ciekawych wydarzeniach z historii Polski, a cześć z felietonów odnosiła się do współczesnej jej sytuacji w Polsce, więc jest też dodatkowo pewien wymiar relacji z wydarzeń minionych. A no i sporo o górach jest, a o tym to się zawsze przyjemnie czyta. Czy czytać "Słownik nowomowy"? Myślę, że raczej nie. Ja przeczytałem, bo kupiłem w paczce ebooków, a że dobrze napisane, to weszło w jeden wieczór, ale myślę, że są ważniejsze i cenniejsze rzeczy do czytania.

8. "Fanfik" - Osińska. Ta książka to ogień! Literatura młodzieżowa opowiadająca o problemach trans bohatera w Polsce? Niemożliwe? A jednak! Szanuję bardzo KryPę i autorkę za to co zrobiły, bo myślę, że niejednemu faszyście ciśnienie skoczyło jak się dowiedział co takiego wyszło zimą.



Czytałem z wypiekami na twarzy i z trzęsącymi się rękoma, bo bardzo chciałem żeby to wszystko miało jak najlepsze zakończenie, szczególnie, że miejscami dzieje się bardzo źle! Nie wchodzę w szczegóły, żebyście mogli się rozkoszować tą opowieścią, bez żadnych wcześniejszych większych informacji, przynajmniej z mojej strony, bo warto w Fanfik tak wejść i dać się zaskoczyć już na początku kilka razy. Dla kogo jest ta powieść? Na pewno dla mnie, ale ja jestem dużym dzieckiem. Czy dla dojrzałego, wyrobionego czytelnika, który Grę w klasy przerobił na wszystkie strony (ja tylko raz i to po kolei czytałem) będzie w Fanfiku coś ciekawego? No cóż to obyczajowa powieść o miłości z problemami we współczesnej Polsce z trans postacią, więc jeśli kogoś nie cieszy, że taka tematyka została w końcu poruszona, to może go to znudzić, ale myślę, że warto dać szansę? Choćby po to, żeby wiedzieć co kupić kuzynowi/kuzynce na czternaste urodziny (ja jestem tym nudnym starszym kuzynem, który zawsze daje książki)! Kupować, czytać, promować!

9. "Ludzkie arcyludzkie" - Nietzsche  Stary dobry Nietzsche. Czy coś więcej można powiedzieć? Oddajmy mu głos:

Nadzwierzę. – Bestia w nas chce być okłamywana; moralność jest kłamstwem z potrzeby, żebyśmy nie byli przez ową bestię rozdarci. Gdyby nie błędy kryjące się w założeniach moralności, człowiek pozostałby zwierzęciem. Tak jednak zaczął się uważać za coś wyższego i przepisał sobie surowsze prawa. Stąd jego nienawiść do stopni pozostałych bliżej zwierzęcości: tym też wyjaśnić należy dawniejszą pogardę wobec niewolnika jako nieczłowieka, jako rzeczy.

Muszę przyznać, że Fryderyk już mnie zaczyna nudzić.